
Dwa dni temu były Walentynki – to święto, które jednych wprawia w euforię, a innych skłania do głębszych refleksji. Od kiedy pamiętam, ludzie wokół mnie przywiązują dużą wagę do celebrowania ważnych wydarzeń. Jeśli ktoś świętuje i jest mi bliski, wypadałoby okazać mu życzliwość. W społecznym kodeksie gesty te mają wielkie znaczenie. Są wyrazem troski, zaangażowania i pewnej umowy międzyludzkiej.
Ale tutaj pojawia się problem – mnie takie rzeczy nigdy nie pociągały. Nie lubię składać życzeń, nie cierpię organizować uroczystości i w zasadzie świętowanie czegokolwiek wydaje mi się dość zbędne. Nawet jeśli dotyczy osób, które naprawdę są mi bliskie. I może to właśnie czyni mnie człowiekiem nienormalnym?
Walentynki to kolejny przykład społecznego rytuału, który – w moim odczuciu – nie ma żadnego konkretnego celu. Zakochani wręczają sobie prezenty, wypowiadają ciepłe słowa i spędzają razem romantyczny czas. Czy to oznacza, że przez pozostałe dni w roku miłe gesty nie mają miejsca? Czy potrzebujemy konkretnej daty, by okazać komuś uczucia?
Do tego dochodzi wszechobecna komercjalizacja. Każde święto stało się biznesem. W sklepach czerwone serduszka pojawiają się już w styczniu, a reklamy próbują przekonać nas, że im większy bukiet róż, tym większa miłość. Przesłanie jest jasne: chodzi o ilość, nie jakość. Gdzie w tym wszystkim miejsce na prawdziwe emocje?
Na koniec muszę jednak przyznać, że życie czasem weryfikuje poglądy. Pewnego dnia moja cudowna małżonka zapytała mnie z uśmiechem „Dlaczego nigdy nie podarowałeś mi kwiatów na Walentynki?”. Cóż. Od tego czasu co roku przynoszę kwiaty! I chyba na tym polega cała ta filozofia.