
W tym roku mija 25 lat, odkąd wszedłem do internetu po raz pierwszy. Ćwierć wieku. To brzmi prawie jak epoka. I trochę nią było. Rok 2000, Polska dopiero co uczy się, co to modem, a ja, zafascynowany światem gier Blizzarda i Battle.netu, podłączam swój stary pecet z Intelem 486, 8 MB RAM-u i kartą graficzną Riva TNT do piszczącego modemu telefonicznego 56 kb/s. Tak zaczęła się moja cyfrowa podróż.
Blizzard stworzył coś więcej niż grę – stworzył społeczność. A Battle.net to było jej serce. Można było grać, rozmawiać, tworzyć klany, czuć się częścią czegoś większego. I właśnie to bycie razem, ta cyfrowa wspólnota, była początkiem wszystkiego. Gdy już miałem połączenie z siecią – przepadłem. I dobrze mi z tym było.
W tamtym internecie nikt nie podawał imienia ani nazwiska. Anonimowość w sieci była bardzo ważna. Nick był twoją tożsamością. Czasem miał historię, czasem był przypadkowy, ale był twój. Przez wiele lat ludzie znali się tylko z pseudonimów, które bywały ważniejsze niż dane z dowodu. Co ciekawe, nawet poza siecią ludzie zaczęli mówić do siebie tymi nickami. To był nasz szyfr, znak przynależności.
I nie tylko to było inne.
Nie było jeszcze social mediów. Nie było lajków, algorytmów i viralowych filmików. Były czaty, fora i komunikatory. To tam rodziły się pierwsze przyjaźnie. Tam toczyły się poważne i niepoważne dyskusje, a fora tętniły życiem. Można było w nich przepaść na godziny.
Tamten Internet nie był dziki. On miał zasady. Tyle że były oddolne.
Ludzie sami ustalili, jak się zachowywać – z szacunkiem, uprzejmością, z dbałością o język. Netykieta to był niepisany, a czasem i pisany, kodeks postępowania. Pisałeś wielkimi literami? Krzyczałeś. Nie używałeś interpunkcji? Przypominano Ci o niej. Hejt i trolling? Pojawiały się, ale szybko były gaszone przez społeczność. Ludzie pilnowali porządku, bo chcieli dobrze się czuć w tym nowym świecie.
To wszystko zrodziło coś, czego dzisiaj często brakuje – kulturę internetu.
Od tamtego czasu Internet stał się integralną częścią mojego życia. Nie tylko jako rozrywka, ale i przestrzeń twórcza. Prowadzę bloga, piszę aplikacje internetowe, gram. Wciąż gram. Ale Internet zmienił się dramatycznie. Teraz to przestrzeń zdominowana przez wielkie platformy, reklamy, algorytmy. Ale też miejsce, gdzie można wciąż tworzyć coś własnego – z duszą.
I teraz, po 25 latach wolnego, otwartego internetu, Unia Europejska wprowadza zmiany, które wywracają ten świat do góry nogami.
Od lipca 2025 każdy, kto chce korzystać z największych serwisów i platform społecznościowych, będzie musiał potwierdzić swój wiek i tożsamość – aplikacją, dokumentem, cyfrowym odciskiem wolności.
Niepokoi mnie to. Bo zawsze, gdy władza ogranicza prawa jednostki, robi to w imię dobra: bezpieczeństwa, porządku, ochrony dzieci. I choć intencje mogą być dobre, to skutek często jest jeden – ograniczanie wolności. A internet, jaki poznałem 25 lat temu, był właśnie o tym: o wolności, o anonimowości, o możliwości bycia sobą bez dokumentów.
Dziś coraz częściej czuję się jak tubylec w nowym internecie. Nadal znam jego język, pamiętam historię, rozumiem mechanizmy. Ale patrzę z żalem, że moje dzieci nie poznają internetu takim, jakim był kiedyś – dziwnym, wolnym, pełnym nieoczekiwanych spotkań i prawdziwych odkryć.
Zostało wspomnienie. I świadomość, że byliśmy świadkami czegoś naprawdę wyjątkowego. Pierwszej fali. Tych dni, kiedy modem piszczał, strony ładowały się minutami, a rozmowa na czacie mogła przerodzić się w znajomość na lata.
I zostało też pytanie – czy potrafimy jeszcze zawalczyć o internet z duszą? Bo dopóki są ludzie, którzy pamiętają tamte czasy, dopóty ten prawdziwy Internet wciąż żyje.