Kiedy myślę o swoim dziedzictwie kulturowym, nie widzę zakurzonego muzeum z gablotami i tabliczkami „nie dotykać”. Dla mnie to raczej żywa, pulsująca opowieść, która wciąż się rozwija — czasem trzymam się starego scenariusza, a czasem piszę go od nowa.
Dorastałem w Polsce, w Krakowie — mieście, które uwielbia nazywać się kulturalnym sercem kraju. I trzeba przyznać, że coś w tym jest. Moje dzieciństwo kształtowały rytmy polskich tradycji chrześcijańskich, choć sama wiara nigdy nie była moją mocną stroną. W latach 80. i 90. nie do pomyślenia było, żeby dziecko nie chodziło do kościoła czy na religię. Ale byłem jednym z tych, którzy czasem próbowali szczęścia, opuszczając mszę — z nadzieją, że mama się nie dowie. Zawsze się dowiadywała.
Był jednak taki czas w roku, kiedy to wszystko nie miało znaczenia — Boże Narodzenie. Niezależnie od tego, w co się wierzyło — albo nie — Wigilia była najbardziej magicznym wieczorem w roku. Dwanaście potraw na stole, co umówmy się, było głównie pretekstem do zjedzenia absurdalnej ilości pierogów i ciasta bez wyrzutów sumienia. Słynny kompot z suszu, który co roku smakował jak zaczarowany — i ta ekscytacja związana z czekaniem na prezenty przynoszone przez anioła. Ta mieszanka jedzenia, rodziny i śmiechu została ze mną na zawsze.
Później, gdy dorastałem, zacząłem zadawać pytania, na które religia nie miała odpowiedzi. Zgłębiłem naukę, ewolucję, a nawet trochę paleoastronautyki — nie śmiejcie się — byłem młody i zafascynowany ideą starożytnych kosmitów! Wiara powoli odpłynęła z mojego życia. Ale kiedy sam zostałem ojcem, coś zaskoczyło. Zrozumiałem, że nie chodzi o wiarę czy dogmaty, tylko o poczucie wspólnoty, ciepła i tradycji.
Dziś, choć mieszkam ponad tysiąc kilometrów od rodzinnego miasta i nie widziałem bliskich od ponad 15 lat, robię wszystko, by przekazać tę magię moim dzieciom. Co grudzień wieszamy światełka i ozdoby, moja żona z córką pieką ciasteczka, a my przygotowujemy te same potrawy, rok w rok. Nie przestrzegamy kościelnych zasad, ale obchodzimy własne Boże Narodzenie — tradycję jednocześnie starą i nową. To nasza świecka magia.
Jest jeszcze jedna warstwa mojego dziedzictwa — niezależność. Moja rodzina ceniła edukację. Ja wybrałem inną drogę. Chciałem pracować, działać na własnych zasadach. Lubię myśleć, że to uparta potrzeba wytyczania własnej ścieżki, nawet jeśli nie pasuje do utartego wzorca.
I na koniec — rock. Konkretnie ten z lat 70. Urodziłem się w 1978 roku, co oznacza, że gdy uczyłem się chodzić, Led Zeppelin, Pink Floyd i Deep Purple już kształtowali muzyczne tło świata. Nie wybierałem tego. To po prostu było — w powietrzu, na kasetach, w tle rodzinnych spotkań. Ale zostało. Rock z lat 70. stał się moim osobistym hymnem wolności, buntu i wyrażania siebie. Można powiedzieć, że to moje najgłośniejsze, najbardziej uparte dziedzictwo.
Kiedy więc patrzę na swoje dziedzictwo kulturowe, widzę więcej niż jedną rzecz. To Kraków, Wigilia, rodzinne tradycje, niezależność i miłość do rocka. To to, co zachowałem, co porzuciłem i co zbudowałem na nowo z własną rodziną — daleko od miejsca, gdzie wszystko się zaczęło.
I może właśnie to jest najciekawsze — że kultura to nie gotowy pakiet, który się dziedziczy. To coś, co się przeżywa, edytuje, remiksuje — i, jeśli ma się szczęście — przekazuje dalej z uśmiechem i dobrą rockową nutą w tle.